Pozycje Marie Rutkoski powinny przychodzić z ostrzeżeniem. Z wielkim, ogromnym napisem, najlepiej ze dwa razy
powtórzonym, żeby do czytelnika należycie dotarło. Na nieszczęście
utrzymywanych w tak słodkiej nieświadomości osób (czyt. mnie) żadna przestroga
się nie pojawiała. A powinna dotyczyć tego, że czytania pod absolutnym pozorem
nie należy zaczynać, jeśli 1) następnego dnia mamy coś naprawdę ważnego, a
pracę najlepiej byłoby wykonać właśnie dzisiaj 2) dwa dni wcześniej też lepiej
nie zaczynać 3) bądźmy szczerzy, najlepiej od razu zrobić z tego tydzień, bo co
najmniej tyle nam zajmie początkowa próba otrząśnięcia się po lekturze. The Winner’s Kiss niszczy wszelkiej
maści poczucie obowiązku, zdrowy rozsądek i te resztki serca, które pozostały
nam po poprzednich tomach Niezwyciężonej.
Oczywiście, to kwalifikuje pozycję jako
jedną z najlepszych, jakie kiedykolwiek czytałam.
Dla
nich wszystko zaczęło się od targu niewolników. Kestrel, jako Valorianka,
zwyciężczyni, miała do tego absolutne prawo – kupić czyjeś życie. Arin nie miał
wyboru, żaden Herrańczyk go nie miał, gdy wojowniczy lud podbił jego półwysep.
Dziewczyna wolna, uprzywilejowana, bogata i chłopak zniewolony, przegrany,
stracony.
Jak
poprzednie części plasowały się w kategorii powieści napędzanych charakterystyką
postaci i intrygami, tak The Winner’s Kiss
oferuje to samo, wzbogacając się jednak o nowy element – wojnę. Bitwy morskie i lądowe, fortele, taktyki i
plany wojenne, strategie, próba przechytrzenia przeciwnika, a wszystko to
oddane z dynamiką, z zachowaniem suspensu, z doprowadzającą do granicy
wytrzymałości gradacją napięcia. Osoby nieco zawiedzione brakiem realnej
akcji w poprzednich częściach będą zachwycone nowym dodatkiem. Rutkoski wciąż
zachowuje ducha serii, choć atmosfera diametralnie się zmienia. Z resztą, to
cecha charakterystyczna Niezwyciężonej:
kolejne tomy zawsze zwiastują coś
nowego, z jednoczesnym zachowaniem podstaw, trzonowego zamysłu.
Mam
wrażenie, jakby tutaj autorka jeszcze głębiej
weszła w kulturę poszczególnych nacji, z naciskiem na sztukę wojenną (niuanse w planowaniu strategii, w obchodzeniu się z
ludnością, w metodach zapewniających bezpieczeństwo w przekazywaniu tajnych
informacji, w barwach wojennych). Z tego elementu nie robi też nie wiadomo
jakiego elaboratu, obyczajowość staje się dodatkiem, wplecionym między zdania,
niby przypadkiem zaznaczającym swoją obecność. Pomimo, że The Winner’s Kiss nie należy pod
tym względem do gigantów, to obraz
świata przedstawionego wydaje mi się na tyle szeroki, na tyle zintegrowany z
fabułą, na tyle naturalny, że nie potrzebowałam od niego niczego więcej.
Z
Niezwyciężoną nierozerwalnie łączy
się kwestia religii Herranu.
Wydawałoby się, że ich liczni bogowie oraz związane z nimi przekazy przynależą
jedynie do mitologii i zapuszczonych świątyń, jednak finalny tom serii bardziej
niż inne wskazuje na nienaruszalną ich
obecność w mentalności półwyspu. Niezachwiana wiara Arina w boga śmierci,
swoistego rodzaju prowidencjalizm, gdzie bohater ma pewność co do boskiej
ingerencji w jego czyny, w jego los sprawia, że czytelnik sam zaczyna ufać
przekonaniom chłopaka. W pewnym momencie
trudno rozdzielić, co należy do zwykłego zrządzenia losu, a co do obecności sił
wyższych.
Między
innymi kwestia wojny i religii wymuszają na powieści patetyczny styl, lecz nie jest on wymuszony czy nienaturalny.
Rutkoski swoim stylem tka nowe światy, obezwładniające doznania, przemyślane
dialogi. Całość przypomina rozgrywkę szachów czy – robiąc już nawiązanie do
trylogii – partię kłów i żądeł, gdzie kolejne ruchy wymagają myślenia kilka
kroków wprzód. Czasami słowa są tu tylko słowami, drzewo drzewem, rzeka rzeką,
kamień kamieniem, a czasami wypowiadane słowo wykracza poza swoją definicję,
zwiastuje drugie dno i odmienne znacznie. Symbolika
odgrywa niezwykle istotną rolę w wielowarstwowej fabule, co stanowi nie
lada gratkę dla miłośników analizowania literatury, uważnej lektury.
Poważny
ton powieści Rutkoski przebija m.in. postacią Roshara, za pancerzem sarkazmu skrywającego realną troskę, swoje
prawdziwe uczucia, dające o sobie znać w mroku nocy, przy blasku świecy.
Żongluje wyzwiskami, docinkami, samouwielbieniem z humorem, z lekkością, z
niewymuszoną zażyłością do pozostałych bohaterów. Nigdy nie spodziewałam się,
że element humorystyczny z taką
łatwością odnajdzie się w Niezwyciężonej,
która przez większość czasu doprowadzała mnie raczej do czegoś na skraju
rozpaczy i histerii (wiecie, w tym dobrym,
odczuwam-tę-powieść-całym-sercem-i-to-tak-bardzo-boli sensie). Jak widać,
pisarka w swej wszechstronności dokonała niemożliwego.
Co
do kwestii, które bolą – możecie zgadywać, jak się nazywają. Arin i Kestrel są
nie tylko postaciami o wręcz idealnej,
pożądanej w niewyidealizowanych wątkach romantycznych dynamice, lecz i wartościami samymi w sobie. Siłą młodej
Valorianki nigdy nie była klinga miecza czy tężyzna fizyczna, a spryt, ostry niczym sztylet umysł stratega,
zabójczy w swej trafności, lodowaty w kalkulacji, nieomylny we wprowadzaniu w
błąd, i to nie tylko bohaterów, ale również samych czytelników. Natomiast Arin
sam mógłby być bogiem śmierci, do
niego należy walka, sprawność we władaniu orężem, odnajdywanie się na polu
bitwy, pewna porywczość i transparentność w uczuciach. Nawzajem wydobywają z siebie to, co najlepsze, ale również to, co
najgorsze. Z nimi nic nie przychodzi łatwo, w końcu pochodzą z dwóch
wrogich nacji, ograniczają ich kwestie polityczne, sojusze. Nie są bohaterami
sztampowego romansidła, gdzie miłość zawsze zostaje ustawiona na piedestale;
nie, tutaj o głos walczą kwestie narodowowyzwoleńcze, gdzie pierwszeństwa domaga się ojczyzna. Z
tego rodzą się niedopowiedzenia, przemilczenia, brak konsensusu – najgorsze w
tym wszystkim jest to, że każde z nich chce dla drugiego dobrze, a nigdy im to
nie może wyjść. Właśnie dlatego tomy Niezwyciężonej
aż proszą o bliskie spotkanie trzeciego stopnia ze ścianą.
Nigdy
nie oceniam powieści na maksymalną ilość gwiazdek, lecz The Winner’s Kiss jako perfekcyjne domknięcie wszelkich wątków,
wymarzone zwieńczenie serii i ostateczne dorzucenie odrobiny słodyczy do
gorzkiego romansu sobie na to zasłużyło. Finalny tom stanowi esencję całej trylogii, w swym kunszcie
stylu, finezji charakterystyki bohaterów, subtelności złożonych relacji,
przemyślanych dialogach, dynamice akcji i postaci. Nie mogę przestać myśleć o
symbolice, o drugich dnach, o paralelach, lecz przede wszystkim wypełnia mnie
bezbrzeżna wdzięczność, że miałam okazję zagłębić się w tak osobliwą lekturę,
że mogłam usłyszeć głos Rutkoski w gatunku historycznego
fantasy w najwyborniejszym wydaniu. Ta pozycja angażuje czytelnika, utrzymuje
go w nieznośnej wręcz niepewności, antycypacji od początku do końca. Domaga się
całkowitej uwagi, natomiast ja z całą stanowczością pozwoliłabym jej się uwieść
drugi, trzeci, a nawet dziesiąty raz.
PS
Tak przy okazji to szykuję się również do wpisu bardziej zbliżonego do dyskusji
po lekturze, spojlera w najczystszej postaci, gdzie będę mogła szczegółowo i
bez powstrzymywania się omówić całość. Ale takie ekscesy to chyba bliżej
polskiej premiery.