piątek, 31 marca 2017

Dobry kontent



Czasami zastanawiam się, ile osób pisze bloga, ponieważ to rzeczywiście ich pasja, a ile widzi w tym tylko rutynę. Po pewnym czasie odechciewa się myśleć nad recenzjami, nagrywać filmiki na kanał, wstawiać zdjęcia na Instagrama i... publikuje się byle co. Właśnie tutaj leży problem - blogerzy zaśmiecają swoje własne strony tylko ze względu na to, że wypadałoby coś wrzucić, gdyż mają ustalone dni tygodnia, w które zamieszczają wpisy albo zwyczajnie nie mają pomysłu, co ze sobą zrobić i tworzą teksty proste, niewymagające i myślą sobie a, w to kliknie dużo osób, będzie sporo komentarzy (nie ważne, że nic nie znaczących).

Denerwuje mnie fakt, że po pewnym czasie, jak zanika zainteresowanie własnym blogiem lub kiedy bloger ma gorszy dzień, to zamiast go przeczekać, zamiast dać sobie czas, aby popracować nad nowym, lepszym konceptem, to wrzuci cokolwiek - jakieś zestawienie, jakiś tag, najlepiej jeszcze, żeby było więcej obrazków niż tekstu, ponieważ wtedy ludzie tylko przelecą wzorkiem i naskrobią małe co nieco w komentarzach. Przecież i statystyki pójdą w górę, i człowiek za bardzo się nie namęczy i pójdzie spać zadowolony.

W gruncie rzeczy nic nie mam do tagów, nic nie mam do zestawień, aczkolwiek faktem jest, że na moim blogu liczba podobnych postów nawet nie zbliżyła się do tuzina (u mnie akurat wynika to z faktu, że nieszczególnie lubię się bawić w takie rzeczy). I fajnie jest od czasu do czasu wrzucić coś luźnego, ale proszę, nie przesadzajmy. Zaczynamy żyć w kulturze, gdzie liczy się tylko liczba wejść, komentarzy czy obserwatorów. Broń Boże ominąć dzień publikacji, bo zaraz ktoś nas unfollownie i wtedy będziemy się przed 2 lata zastanawiać, co tamtego dnia zrobiliśmy źle.

Przestańmy tak bardzo czepiać się statystyk. Straciłeś jednego obserwatora? Tragedia. A nie lepiej zobaczyć, że poza tą jedną jedyną osobą nadal obserwują Cię setki innych? Nie lepiej zdać sobie sprawę, że ta osoba i tak pewnie nigdy nie czytała Twoich postów, nie komentowała, więc co tak się przejmujesz? Zapewne Ty też odfollowowałeś w ostatnim czasie jakieś konto bez mrugnięcia okiem, a teraz rozpaczasz, że ktoś inny usunął Cię z listy obserwowanych.

Zwracajcie uwagę na to, co publikujecie. Czy Wy z chęcią przeczytalibyście podobny post czy raczej piszecie go tylko z myślą, że nie macie pomysłu na wpis, a za to i tak skoczą Wam statystyki? Wychodzę z założenia, iż lepiej nawet zrobić sobie tygodniową przerwę, jeśli nie macie weny, trochę posiedzieć, podumać i w końcu napisać coś sensownego. Nikt nie przejmie się Waszą nieobecnością, a jeśli tęskno im będzie do Waszych wpisów, to tylko podwójnie ucieszą się po dłuższej przerwie - ponieważ w końcu publikujecie. Odnosi się to nie tylko do blogów, lecz również do Instagrama czy YouTube'a - pomyślcie nad zawartością, czy rzeczywiście warta jest zachodu innych.

Żyjemy w społeczeństwie nieskończonego scrollowania, bezmyślnego przewijania, przelatywania wzrokiem co dłuższych tekstów. Nie kultywujemy już dobrych artykułów, a bazujemy na łatwych, lecz słabych i ubogich w treści. Coraz trudniej znaleźć stronę, na której widać, że ktoś długo pracował nad tekstem, że nie liczy się dla niego ilość słów, lecz to, czy rzeczywiście przekaże czytelnikowi wartościowe informacje. Z historii naszych przeglądarek wylewają się clickbaity, zaledwie ułamek z przejrzanych stron zawierały temat, który rzeczywiście nas interesował. Czy rzeczywiście my, jako autorzy blogów, chcemy przyczyniać się do promowania bezcelowych artykułów? Czy statystyki mają nam przesłaniać oczy, czy one mają dyktować nam, co wrzucimy na własną stronę?

Bądźmy bardziej świadomi.

PS Cholernie zainspirował mnie filmik Gonciarza o zaśmiecaniu Internetu, koniecznie go obejrzyjcie. Mam nadzieję, że da trochę do myślenia.

piątek, 24 lutego 2017

Riordan razy 3 ("Młot Thora", "Ukryta wyrocznia", "Berło Serapisa i inne opowiadania")



Zawsze się zastrzegam, że będę czytać książki Ricka Riordana, nie ważne, ile on ich jeszcze napisze i w jakim stopniu będą mnie one realnie interesowały. W końcu siedzę w jego powieściach już od niemal siedmiu lat i mam do niego ogromny, dziecinny wręcz sentyment. Ale czytałam ostatnio jego najnowsze pozycje i z tyłu głowy pojawiła się myśl, że może czas Riordana powoli odkładać na półkę i go tam zostawić.

Najbardziej rozczarował mnie Młot Thora, drugi tom Magnusa Chase'a i bogów Asgardu, inspirowany mitologią nordycką (recenzję pierwszej powieści z serii możecie znaleźć TUTAJ). Wszystko tutaj jest dla mnie nowe, ponieważ o Wikingach i ich wierzeniach, wiem tyle, co nic. O ile powiew świeżości dało się wyczuć w Mieczu lata, tak tutaj nic nie ratuje i nic nie zasłania przeciętnej, nudnej fabuły. Niby sporo się dzieje, niby powieść po brzegi wypakowana akcją, lecz jakoś tak bez polotu. Do powieści z potencjałem wkrada się schematyczność, nawet wielokrotnie wystawiane na piedestały, typowe dla Riordana poczucie humoru niespecjalnie ratuje sytuację. Nie zaprzeczam, jakobym przez cały czas siedziała z kamienną twarzą i ani razu nie śmiała się, czy też nie była bliska łez, jednak to trochę za mało, by uratować - jakby nie patrzeć - słabą pozycję.


Bohaterowie też nie mają jak wspomóc lektury z uwagi na to, że są nieciekawi. Zwłaszcza Magnus, którego charakteryzuje jedynie to, iż ma gadający miecz; jego boski rodzic również niespecjalnie go określa, chociaż może chodzi o fakt, że Chase jest zwyczajnie dobrym człowiekiem i mało co ponad to jestem w stanie o nim powiedzieć. Z drugiej strony cieszę się, że Riordan stara się bardziej urozmaicić gamę postaci - już pierwszym tomie pojawiła się Sam, która jest muzułmanką i autor z szacunkiem oraz uwagą dodaje wstawki o jej kulturze i religii, natomiast tutaj pojawia się bohater/bohaterka, która jest gender-fluid. Duży plus za to.

Lepiej wypada Ukryta wyrocznia, czyli tom otwierający serię Apollo i boskie próby. Tytułowym bohaterem jest Apollo, który w ramach kary zostaje zrzucony z Olimpu i musi radzić sobie na Ziemi jako człowiek. Nostalgię wywołuje powrót do Obozu Herosów, ponowne odwiedziny w Wielkim Domu, pojawienie się Chejrona. Urok psuje kalka z niektórych incydentów z PJO, podobnie jak w Młocie Thora wkrada się schematyczność, aczkolwiek muszę przyznać, że o wiele bardziej zżyłam się z głównymi bohaterami. Apollo przechodzi subtelną i stopniową metamorfozę, na którą patrzyłam z uśmiechem (muszę przyznać, rozwój jego postaci zaskakująco złapał mnie za serce), jego side-kick też jest uroczą i intrygującą bohaterką. Powieść momentami nudnawa, lecz w gruncie rzeczy bardzo dobra.


Na koniec zostawiłam Berło Serapisa i inne opowiadania, ponieważ tutaj Riordan przedstawia się w swoim najlepszym i (żeby nie powiedzieć najgorszym) nieco mniej przeze mnie lubianym wydaniu. W sumie nowych było jedynie 5 opowiadań z 9, ponieważ Syn Sobka pojawił się pod koniec Domu Hadesa (tomu czwartego Olimpijskich herosów), natomiast trzy ostatnie (Percy Jackson i laska HermesaLeo Valdez i pościg za Bufordem oraz Pamiętnik Luke'a Castellana) znalazły się już w Pamiętnikach półbogów (ten szok, kiedy się okazało, że czytałam już w 2013 roku).

Pierwsze trzy historie są zderzeniem światów z PJO i Kronik rodu Kane (cokolwiek nasłuchaliście się o trylogii według mnie była naprawdę dobra). Pomysł na połączenie dwóch mitologii w ogólnym zarysie prezentował się intrygująco i szalenie ciekawie; sposób, w jaki Riordan splótł dwa wątki, wydał mi się nietuzinkowy. Niestety lektura nie okazała się tak zajmująca jak sama idea i przez opowiadania przebrnęłam z niejakim trudem. Widać, że koncept był, jednak wykonanie (jakby od niechcenia) oraz opisy (nieplastyczne) pozostawiają wiele do życzenia. Nawet pojawienie się Percy'ego oraz Annabeth nie osłodziło mi lektury, jednak po przeczytaniu kolejnych trzech opowiadań już wiem, dlaczego.

Mowa tu o: Percy Jackson i spiżowy smok, Percy Jackson i skradziony rydwan oraz Percy Jackson i miecz Hadesa. Bez dwóch zdań są moimi murowanymi faworytami, powodem, dla którego w pierwszej kolejności powinniście przeczytać zbiór opowiadań. Czas akcji mieści się w ramy trzonowej serii o Percy'm i nie jestem w stanie słowami określić, jak wyjątkowym uczuciem było przeniesienie się ponownie do Obozu Herosów w jego oryginalnym wydaniu. Już na pierwszych stronach prawie zaczęłam płakać, gdy zobaczyłam imiona starych, znanych bohaterów, zwłaszcza po tym, co działo się w finale PJO i co na wieczność złamało mi serce. Ponownie przeniosłam się do czasu, gdy dopiero zaczynała się dla mnie przygoda z greckimi herosami, gdy ich przygody lśniły nowością i czymś nieznanym. Ponieważ to nie tylko ci sami bohaterowie, ten sam Obóz, te same wydarzenia, lecz również ten sam niepowtarzalny klimat.


Lektura zakończyła się zdecydowanie zbyt szybko i zbyt gwałtownie, już zdążyłam się zanurzyć w świecie PJO na nowo. Dopiero później sprawdziłam i okazało się, że wyżej wymienione trzy opowiadania powstały w 2009 roku, kiedy Riordan skończył tworzyć serię. Czułam to w trakcie czytania, jednak ów wiadomość tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że między nowszymi a starymi pracami autora istnieje wyraźny wyłom. W kolejnych pozycjach wiele rzeczy robi i wkłada na siłę, przykładowo humor - nie da się zaprzeczyć, że PJO wręcz kipi od sarkastycznych uwag, jednak wraz z następnymi powieściami ironia aż wylewa się z kartek do tego stopnia, że każdy akapit wydaje się nią przeładowany. Zauważyłam też, że im Percy starszy, tym na kartach książek Riordana staje się jeszcze bardziej zidiociały; autor na siłę robi z niego mało rozumnego chłopaka w ramach komizmu sytuacyjnego, lecz patrzenie na podobne zabiegi boli. W ogóle lektury stają się coraz bardziej dziecinne, mimo iż bohaterowie startują starsi niż Percy w Złodzieju pioruna. Paradoksalnie PJO jawi się jako dojrzalsze, wbrew pozorom, jakie mógłby dawać wiek głównego bohatera (12-16 lat na przełomie pięciu tomów).

Wniosek z tego taki, że muszę ponownie przeczytać Percy'ego Jacksona i bogów olimpijskich, ponieważ to jedyna kultowa seria, jaką Riordan stworzył. A tak na serio - od Magnusa Chase'a i bogów Asgardu nie tyle, że trzymałabym się z daleka, ale są lepsze książki do czytania, zapewniam Was. Apollo i boskie próby zapowiadają się ciekawie, więc najnowszej serii Ricka jeszcze nie skreślam. Berło Serapisa i inne opowiadania szczerze polecam, warto przeczytać, być może grecko-egipskie historie bardziej Was zainteresują, gdyż idea świetna, aczkolwiek okropnie się wynudziłam. Środkowe trzy opowiadania okazały się istnymi perełkami, a z tego, co pamiętam z Pamiętników półbogów, pozostałe serio trzymają poziom (zwłaszcza Pamiętnik Luke'a Castellana).

wtorek, 23 sierpnia 2016

"Małe życie", Hanya Yanagihara



Wyobraźcie sobie to - kończycie książkę, albo jej bardzo nienawidzicie albo bardzo ją pokochaliście, a potem czytacie opinie innych ludzi i nagle wygląda na to, jakbyście czytali dwie inne powieści. Elementy, które oni wzięli za zalety dla Ciebie jawiły się jako wady lub dla nich ta sama lektura okazała się niezmiernie nudna lecz Ty nie potrafiłeś się od niej oderwać. Trochę mam tak teraz z Małym życiem, ponieważ stoję w opozycji do reszty świata, który tę pozycję pokochał całym sercem.

Bez zbędnego rozwodzenia się - w powieści czytelnik śledzi losy czwórki przyjaciół oraz ich życia w Nowym Jorku na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Mamy tu niezależnego artystę, aspirującego aktora, bogatego mężczyznę pracującego w firmie architektonicznej oraz prawnika o niejasnej przeszłości. Ostatecznie jednak miałam wrażenie, jakby książka w rzeczywistości została napisana tylko dla jednego z nich. Lata młodości, o których nie ma odwagi mówić, jego niepełnosprawność i głęboka depresja okupują karty powieści w sposób, w jaki żaden z pozostałych mężczyzn nie byłby w stanie.

Właśnie jego postać nadaje ton całej lekturze, atmosferę pozornie niekończącego się cierpienia fizycznego i psychicznego, przerywanego jednak latami szczęścia i miłości. Aczkolwiek ten ból i rzeczy, przez które musiał przejść były nad wyraz przytłaczające i wcale nie w piękny, zapierający dech w piersi sposób. Momentami musiałam odkładać książkę na bok, ponieważ mnogość nieszczęść wydawała mi się zbyt pokaźna jak na jednego człowieka i nawet nie chodzi o to, że to nie było fair w stosunku do samego bohatera, ale czułam się, jakby autorka próbowała z niego zrobić kogoś o tak tragicznym życiorysie, że w którymś momencie przekroczyła granicę i tego nie zauważyła. W pewnej chwili przestałam bohatera traktować na poważnie – jawił mi się jako marionetka w rękach Yanagihary, na którą zwalone zostały wszystkie brudy świata w sposób wyolbrzymiony i wręcz karykaturalny. Pod tym względem to lektura wymagająca i trudna, zdecydowanie skierowana do osób o stalowych nerwach.


Ale życie w chorobie i traumatyczne przeżycia to nie jedyna tematyka powieści, ponieważ autorka nakreśliła całe spektrum problemów (seksualność, kariera, macierzyństwo, świat sztuki, przyjaźń etc.) i tytuł perfekcyjnie oddaje całą ideę pozycji. I pomimo tego, że te inne zagadnienia zostały potraktowane z należytą uwagą, to było ich zwyczajnie za dużo. Nie sądzę, by zajęcia i aspiracje każdego napotkanego po drodze człowieka były kluczowe dla fabuły, ponieważ w ostateczności i tak sprawiali wrażenie papierowych postaci bez wyrazu. Okropnie wynudziłam się przy lekturze, przynajmniej kilka razy na dzień myślałam nie, już dalej nie czytam, a potem stwierdzałam, że wytrwam jeszcze trochę, że może zakończenie będzie satysfakcjonujące. Przetrwałam kilkadziesiąt lat historii bohaterów spisanych na ośmiuset stronach, przetrwałam przeskakiwanie z tematu na temat, przetrwałam niejasny dla mnie tok wydarzeń, całkowicie nielinearny, bardzo mylący (autorka jakby szła tematami - lata choroby, lata kariery itp., z każdym rozdziałem wracając niemalże do tego samego punktu, lecz opisując inny aspekt życia mniej więcej w tym samym czasie). A na koniec się okazało, że finał w żaden sposób nie sprostał moim oczekiwaniom.

Ostatecznie sama nie dostrzegłam piękna ukrytego w "prozie życia", jakimś cudem znalezionego przez pozostałych czytelników. Powieść była dla mnie kumulacją cierpienia i bólu, w obliczu których nawet ciepło przyjaźni czy sukcesy nie miały najmniejszego znaczenia lub też ów znaczenie miały, ale zostały przyćmione przez rzeczy złe i smutne (chociaż paradoksalnie tak właśnie wygląda życie). I z jednej strony Yanagihara chciała pokazać wszystkie brudy codzienności, ale i tak nie uniknęła przesłodzenia w wielu aspektach. Duża objętość zwiastowała multum detali i rzeczywiście je uzyskałam, lecz miałam wrażenie, że z tych szczegółów nic szczególnego nie wyniosłam; wydłużyły one jedynie czas lektury i godziny nudy. Małe życie ukończyłam z uczuciem złości, zmęczenia i rozdrażnienia. W moim odczuciu to lektura przesadzona, wielokrotnie zwyczajnie nierealistyczna i bezpardonowo brutalna. Nie ma w tym nic pięknego, w tym przytłoczeniu obrzydliwościami i nudnymi szczegółami. Jak najbardziej zachęcam Was do wypróbowania powieści na samym sobie, lecz jeśli po 100/200 stronach poczujecie, że to nie dla Was, nie popełniajcie tego samego błędu co ja i zwyczajnie zrezygnujcie. Pięć dni spędzonych nad książką zwyczajnie nie były tego warte.

środa, 27 lipca 2016

"Papierowe miasta", John Green



Po lekturze Papierowych miast doszłam do wniosku, że John Green to cholernie inteligenty facet. Wiem, że wiele osób kategoryzuje go jako problematycznego, głównie ze względu Gwiazd naszych wina, gdzie romantyzuje chorobę i tego typu sprawy. Innym autor po prostu się przejadł, bo od paru lat króluje na liście bestsellerów i jest go po prostu za dużo. Ale ilekroć sięgam po kolejną jego powieść, wszystkie te złe opinie w jakiś sposób wpływające na moją ocenę pisarza zwyczajnie wyparowują. 

Papierowe miasta wpasowują się w ton większości książek Greena. Jest chłopak, zabawny i miły, ale nie typ, który obraca się w kręgach elit szkolnych. I jest też dziewczyna - przebojowa, porywcza, nieprzewidywalna. Quentin zawsze był zakochany w Margo, a ona niezmiennie pozostawała poza jego zasięgiem. Tak było odkąd ich dziecięca przyjaźń po cichu gdzieś zniknęła, tak jest i teraz, gdy obydwoje są niemalże na mecie ukończenia liceum. Całkiem niespodziewanie dziewczyna zjawia się u niego w środku nocy z jedenasto-punktowym planem i propozycją zostania jej parterem w zbrodni. To dopiero początek zagadki, jaką jest Margo Roth Spiegelman, natomiast Q ma zamiar dotrzeć do jej sedna.

Inteligencja Greena polega na tym, że kolekcjonuje fakty. Mam wrażenie, że uwielbia te pozornie nieprzydatne i przypadkowe w szczególności, co czytelnik mógł wyraźnie dostrzec w 19 razy Katherine. Nawiązania do popkultury, cytaty, katalog zapomnianych miejsc - on to wszystko ma w małym palcu. Jego powieści zawsze tętnią życiem, takim zwykłym, najzwyczajniejszym, z niezliczonymi szczegółami, czasami naprawdę, wydawałoby się, zbytecznymi. Jednak to właśnie w nich najlepsze, ponieważ Green wyłapuje elementy z naszej codzienności tak kuriozalne, tak oczywiste, że inny autor zwyczajnie zrezygnowałby z tego jednego dodatkowe zdania bądź dwóch, ale nie on. Dodatkowo cała jego rzeczywistość ma koloryt lokalny, oddany w najdrobniejszych szczegółach kogoś, kto sam mógłby być bohaterem książki. Może to wynikać z faktu, że akcja dzieje się w Orlando i w okolicach, a więc w miejscu, gdzie John Green się wychowywał. Nie mam pojęcia, czy miejsca, które opisywał, istnieją naprawdę, jednak on sprawił, że wierzyłam w każde jego słowo, jakby zrobił najporządniejszy research świata i dopiero potem zasiadł do pisania.

Postaci w Papierowych miastach, w szczególności te drugoplanowe, charakteryzuje zawsze najdziwniejszy zbiór cech, jednak dzięki temu bohaterowie stają się bardziej realni. Mają w sobie coś zaskakującego, czego nie odnalazłabym w żadnym z moich znajomych, a jednocześnie coś tak rzeczywistego i po ludzku przyziemnego, że wiele osób mogłoby się w z tym utożsamić. Postaci nie znikają w tłumie, a jednocześnie czytelnik ma poczucie, że to wciąż młodzieżówka o całkiem zwyczajnych nastolatkach. 

Powieść ma w sobie coś zagadkowego, w tylu Szukając Alaski, także i tutaj przemyślenia Quentina, głównego bohatera i narratora, obracają się głównie w sferze domysłów. Po tej nocy, gdy dziewczyna nagle znalazła się pod jego oknem, rutyna Q nieodwracalnie się rozpada i chłopak zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę nie zna Margo Roth Spiegelman. I konfrontuje swoje przemyślenia z relacjami innych i z niejednoznacznymi wskazówkami. Cała idea Papierowych miast polega na tym, że inni ludzie mogą poznać nas tylko w takim stopniu, w jakim im pozwolimy, natomiast resztę muszą sobie sami dopisać. Czasami też zbytnio analizujemy cechy drugiej osoby, aż kreujemy sobie w głowie jej obraz, który wcale nie oddaje rzeczywistości i gdy dochodzi do porównania tych dwóch odbić, trudno wybrać to prawdziwe. 

Z zaskoczeniem stwierdziłam, że lektura okazała się jedną z najlepszych, jakie czytałam w wydaniu Greena, choć nie zdołała przebić Szukając Alaski, znajdującej się na honorowym pierwszym miejscu. Miała w sobie dużo z młodzieżowej lekkości, lecz jednocześnie zawierała wiele naprawdę wartościowych przemyśleń dotyczących postrzegania innych ludzi i lęku, i przyjaźni, i naszych oczekiwań względem najbliższych, i potrzebie zrozumienia. Green odwraca schematy i u niego to chłopcy są tymi mniej pewnymi siebie, natomiast dziewczyny zawojowują ich serca i zawsze będą trochę poza ich zasięgiem. Papierowych miastach autor zawarł to, co naprawdę powinny zawierać młodzieżowe powieści współczesne/obyczajowe, czyli problemy nastolatków, te bardzo poważne, i te nieco mniej, przełamywane lekkością żartobliwych komentarzy i komizmu sytuacyjnego. Jednocześnie książka miała w sobie coś z pościgu z czasem, zwłaszcza w finale, co uczyniło ją o tyle bardziej fascynującą. Iście amerykańska lektura YA, z drobnymi smaczkami dla nas nie do wychwycenia, dla obywateli USA zapewne oczywistymi, nadającymi jej niepowtarzalny koloryt. Dla fanów Greena obowiązkowa, głównie skierowana do nastolatków i sądzę, że właśnie młodzi dorośli odnajdą się w niej idealnie.


PS Śmieszna sytuacja. Wczoraj na wspólnym kanale braci Green (vlogbrothers) John opublikował filmik, gdzie dowiadujemy się, iż jedną z dwóch lektur El Chapo (tego gościa od meksykańskiego kartelu narkotyków) w więzieniu były Papierowe miasta.

środa, 22 czerwca 2016

Nie oceniaj człowieka po okładce



Książki dzielą się tylko na dwie kategorie - bardzo dobre i tragicznie złe (co prawda istnieje jeszcze takie sobie pomiędzy, ale w tej chwili to nieistotne).  I czasami wielu ludzi zakochuje się w jakiejś powieści, i czasami potrafią ją wywyższyć na piedestał, i czasami nie potrafią zrozumieć motywacji innych, którym ta wspaniała historia się nie spodobała. Innym razem znajdą się takie tytuły, które spotykają się z krytyką we wszystkich zakątkach świata, i jak można w ogóle je czytać, chyba tylko idioci potrafią znaleźć w tym jakiekolwiek wartości. Zazwyczaj od najgorszych wyzywane są romansidła, wszelkiego rodzaju opowieści oparte na utartych schematach, usytuowane w wyidealizowanych uniwersach. 

Niektórzy lubią właśnie takie powieści. Gdzie dziewczyna przeprowadza się do nowego miasta i spotyka tajemniczego chłopaka. Gdzie świat czeka zagłada i tylko protagonistka jest w stanie go uratować. Gdzie główną osią fabularną zdają się być sceny łóżkowe. I co w tym złego? Co z tego, że im podobają się książki nieco prostsze - przecież nie oznacza to, że jednocześnie gorsze. Nie wszyscy muszą czytać Homerów, Sienkiewiczów i Orwellów, nie wszyscy muszą lubować się w klasykach literatury, w dziełach powszechnie uważanych za wybitne. 

Lubię powieści skomplikowane, tajemnicze i nietypowe, ale lubię też pozycje lekkie, zabawne, niezobowiązujące. Główną zaletą fikcji jest to, że pozwala oderwać się od rzeczywistości, na chwilę zapomnieć o otaczającym nas świecie i to prawda, nie możecie się nie zgodzić. Ile razy sięgaliście po książkę w dniu, gdy wszystko wokół zdawało się sypać, gdy nie mogliście już wytrzymać z własnymi myślami. Literatura od tego ma być - by odciągać nas od obowiązków, od zwykłej codzienności, by na chwilę stopić się z życiem wyimaginowanych bohaterów, oddychać ich powietrzem i patrzeć ich oczyma. Jakie to ma znaczenie, czy czytam akurat książkę z gatunku New Adult czy bardzo ambitną książkę z bardzo poważnego działu na dorosłych? Przecież liczy się właśnie moment, w którym autor podarował nam namiastkę innej rzeczywistości, może lepszej, może gorszej, ale niemniej oczarował nas i wciągnął do wykreowanego świata.

Książki dzielą się tylko na dwie kategorie - bardzo dobre i tragicznie złe, jednak często zapominamy, że są to opinie czysto subiektywne i nie powinniśmy narzucać ich innym ludziom. Dzielenie są poglądami czy publikowanie recenzji jest super, ale nie sprawiajmy, że odbiorcy poczują się źle ze względu na własne wybory literackie. Jeśli uwielbiasz George'a R. R. Martina – fantastycznie; jeśli męczą cię jego książki - w porządku, po prostu wyminęliście się z gatunkiem. Przeczytałaś Pięćdziesiąt twarzy Grey'a w jedną noc, ponieważ nie potrafiłaś przestać? Sięgaj po kolejny tom. Nie potrafiłaś przebrnąć przez pierwszy rozdział? Nic nie szkodzi, istnieje jeszcze wiele innych tytułów z tego gatunku, które może (albo i nie) przypadną ci do gustu.

Chodzi o to, by nie wstydzić się własnych wyborów czytelniczych. Książki są od tego, by uczyć, są od tego, by bawić, lecz przede wszystkim są od tego, by zachwycać. Nieważne, jaki typ powieści preferujesz, istotne jest to, że właśnie w nim się odnalazłeś. Dlatego czytaj co chcesz i pozwól innym czytać, co chcą. Nie szufladkuj innych ze względu na ich lektury, nie oceniaj negatywnie tylko dlatego, że wybrali tytuł u ciebie znajdujący się w kategorii tragicznie zły. Niektórzy czytają książki ambitne, inni te trochę mniej i nie powinno mieć to żadnego znaczenia. Najważniejsze powinno być to, że wszyscy dzielimy tę samą miłość - do słów.