sobota, 15 sierpnia 2015

"Silver Shadows" / "Srebrne cienie", Richelle Mead



Seria/cykl wydawniczy: Kroniki krwi #5
Wydawnictwo: Razorbill

Byłam gotowa całkowicie porzucić Kroniki krwi. Rozczarowanie, jakie przyniósł mi poprzedni tom, zostało w pewien sposób zrekompensowane przez zwieńczający go cliffhanger. Bałam się pokładać jakiekolwiek nadzieje w kontynuacji. Jednak ciekawość zwyciężyła - do tego stopnia, że sięgnęłam po kopię Silver Shadows w oryginale, gdyż w Polsce tytuł dopiero oczekuje na swoją premierę. Czy Richelle Mead zdołała zatrzymać mnie przy swojej serii na dłużej?

Sydney Sage dopuściła się największej zbrodni, jaką można sobie wyobrazić w świecie alchemików - zakochała się w wampirze. Dlatego teraz musi za to zapłacić. Po porwaniu zostaje umieszczona w ośrodku reedukacji, gdzie każdego dnia będzie musiała walczyć o to, by zachować choć cząstkę siebie. W tym czasie Adrian wraz z przyjaciółmi będzie prowadził poszukiwania miłości swego życia, lecz z jakiś powodów nie będzie w stanie dotrzeć do Sydney we śnie. Jakie niesie to za sobą konsekwencje? Czy Sage i Iwaszkow będą w stanie stawić czoła własnym demonom, nim odnajdą drogę z powrotem do siebie?

"Don't let them change me, I prayed silently. Let me keep my mind. Let me endure whatever there is to come."

Co prawda Mead nie była w stanie sięgnąć choćby opuszkami palców poprzeczki wyznaczonej samej sobie poprzez pierwszy tom Kronik krwi, to Silver Shadows okazało się przyjemną lekturą, z pewnością lepszą od swojej poprzedniczki (o co, z resztą, nie było tak trudno). Ośrodek reedukacji stanowił całkowitą odskocznię od z wolna obrastającego monotonią Palm Springs. Nie tylko przedstawiał on zupełnie nieznane wcześniej miejsce akcji (poprzednio czytelnik mógł jedynie domyślać się, co znajduje się za murami takiego "zakładu"), ale również doskonałą okazję do wnikliwszego zapoznania się z procedurami alchemików w okoliczności przewinień. Po tym, co stało się chociażby z Keithem - jak organizacja wyprała go z tożsamości i zmieniła w bezwiednie wykonującą rozkazy maszynę - ośrodek reedukacji jawił się jako miejsce mroczne. Takiego właśnie klimatu spodziewałam się po tym tomie. I tutaj trochę się zawiodłam.

Owszem, alchemiści stosują skrajne metody w celu naprowadzenia rezydentów na ścieżkę światła i prawości, lecz oprócz kilku momentów grozy i niepewności nie miałam wrażenia, że Mead wprowadziła czytelnika do ośrodka szaleńców i ludzi, którzy postradali zmysły. Z pewnością okoliczności przebywania Sydney w placówce nadały pozycji nieco mroczniejszy wydźwięk, niż poprzednie części, jednak niedostatecznie.

Wynika to głównie ze zbyt wyidealizowanej postawy protagonistki. Sage, w obliczu przemocy fizycznej i psychicznej, zachowuje się niemal tak, jakby była ponad to. Wiem, do czego zmierzała Richelle Mead - pragnęła sportretować heroinę jako osobę o niezachwianej sile umysłu, której miłość do ukochanego moroja i wspomnienie przyjaciół dają energię potrzebną do przetrwania. Jednak przegięła w drugą stronę, a Sydney wszystko szło jak po maśle. W angielskim dla takich bohaterek zostało stworzone określenie Mary Sue, które idealnie oddaje naszą bohaterkę w tym tomie. Czytelnik mógł jedynie z zapartym tchem oczekiwać nieuniknionego potknięcia, które przecież musi w końcu nastąpić.

"Do you know where to find a party or something?"
"I'm Adrian Ivashkov," I declared. "The parties find me."

Równie mocno zawiodłam się na kreacji postaci Adriana. Rozumiem, że płonne poszukiwania Sage doprowadziły do nawrotów depresji, a, jak wiadomo, z depresją nie ma żartów - jednak tu również autorka przeciągnęła strunę. W wyniku tego znaczną część rozdziałów prowadzonych z perspektywy moroja czytałam bez większego entuzjazmu, jako że stanowiły jedynie wewnętrzne monologi i nieustanne użalanie się nad sobą. Nie przedstawiałoby to żadnej ujmy dla powieści, gdyby garść takich momentów zwyczajnie wyciąć. Zniknięcie Sydney jawiło mi się nawet jako pretekst, by Adrian zezwolił sobie na powrót do dawnych przyzwyczajeń; tylko ona jest jego światłem, tylko ona nadaje sens jego życiu. Brzmi patetycznie, lecz w rzeczywistości przypomina bardziej ckliwość i niezdrową słodycz. Kiedy autorka pozwoliła, by z tak obiecującej pary stworzył się zwykły ulepek?

Nie są to minusy, które zakłócają płynność czytania. Silver Shadows było niebagatelnie lekką i przyjemną w odbiorze lekturą. Sydney w ośrodku nie próżnowała, a czytelnik wciąż miał świadomość, że dziewczyna balansuje na krawędzi; może dlatego jej rozdziały czytałam z podwójnym zaangażowaniem. Niepewność, czy młoda alchemiczka może komukolwiek ufać; przytłaczające mury przywodzące na myśl więzienie i pozorny brak drogi ucieczki; oprawcy stosujący radykalne metody w celu złamania "kryminalistki" - wszystko to stanowi dostateczne źródło, by zlikwidować nudę. Ze strony Adriana był to powrót na dwór morojów; zmiana otoczenia u niego również działała na korzyść powieści.

Jedynymi minusami pozycji są tak naprawdę zbyt wyidealizowane sylwetki ośrodka reedukacyjnego oraz Sydney, a także niepotrzebne zapełnianie kartek wewnętrznymi bolączkami Iwaszkowa. Pozycji nie można odmówić momentów niepewności, a także starej dobrej akcji gnającej na łeb na szyję. Silver Shadows to całkiem niezły wypełniacz czasu; zmiana miejsca pobytu protagonistów przyniosła potrzebny powiew świeżości, wzmagając ciekawość dotyczących bieżących wydarzeń. Dla potwierdzenia tezy dodam, że powieść pochłonęłam w dwa dni. Tom piąty na tyle przypadł mi do gustu, że bez wahania sięgnę po finał serii. Jestem ciekawa, co Mead ma jeszcze w zanadrzu - o ile wogóle coś ma.

"I know what love is, Mom. I've had love that burns in every fiber of my being, that drives me to be a better person and empowers me through each moment of the day. If you'd ever had something like that, you'd hold on to it with every bit of the strength you had."

Moja ocena: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz