sobota, 8 sierpnia 2015

"Bezduszna", Gail Carriger



Trudno w to uwierzyć, ale Bezduszna znajdowała się na mojej liście książek do przeczytania od dnia jej premiery w Polsce w 2011 roku (trochę się załamałam, gdy zdałam sobie sprawę z tej przepaści). W międzyczasie przeczytałam kilka powieści zbliżonych tematycznie, i nie tylko. Na tę chwilę żałuję jedynie, że po pierwszy tom Protektoratu parasola nie sięgnęłam nieco wcześniej.

Gail Carriger przedstawia alternatywną wersję wiktoriańskiej Anglii, w której wampiry, wilkołaki czy duchy są integralną częścią dziewiętnastowiecznej społeczności, a nawet więcej - śmietanki towarzyskiej. W tym wszystkim istnieje również odłam, niezwykle rzadki i nie przez wszystkich znany - nadludzie. Należy do niego Alexa Tarabotti, dwudziestokilkuletnia kobieta, którą wyróżnia śniada cera, może nieco zbyt duży nos, włoski temperament odziedziczony po ojcu i... brak duszy. Również po ojcu.

W wyniku niefortunnego wypadku, składającego się z wampira i drewnianej szpilki, panna Tarabotti trafia w sam środek serii tajemniczych zdarzeń. W całej Anglii to gwałtownie znikają istoty nadprzyrodzone, to nieoczekiwanie pojawiają się nowe. Dodatkowo ktoś zaczyna się interesować bezdusznością Alexii i jej zdolnościami. Śledztwo prowadzi nie kto inny jak lord Maccon - arogancki, szorstki, burkliwy alfa miejscowej watahy wilkołaków.

Czytając Bezduszną, nie potrafiłam wyzbyć się wrażenia, że gdzieś to już kiedyś widziałam... W momencie publikacji pozycja z pewnością jawiła się jako tajemnicza i interesująca, co od razu nasuwa spostrzeżenie, iż wiele autorek bazowało na powieści Carriger. I tak z podobnym schematem spotkałam się u Cassandy Clare w fenomenalnej trylogii Diabelskich maszyn, a następnie jej marnej podróbce autorstwa Kady Cross - Dziewczynie w stalowym gorsecie. Właśnie dlatego żałuję, że po Protektorat parasola nie sięgnęłam w pierwszej kolejności, bo zwyczajnie nie znalazłam w tej pozycji niczego nowego pod względem fabuły.

Nie stanowiło to jednak dla mnie znaczącego problemu; przeszkoda ta blaknie w obliczu warsztatu pisarskiego autorki. Gail Carriger oprowadza nas po dziewiętnastowiecznej Anglii, ze wszystkimi charakterystycznymi dla niej cechami, uprzedzeniami, z wprawą kreśląc przed oczami czytelnika wiarygodny obraz tamtych czasów. Dodaje do tego nutkę steampunku, odrobinę alchemii i od nowa stara się stworzyć genezę poszczególnych istot nadprzyrodzonych, która ściśle związana jest z nauką. Carriger nierzadko wprowadza do fabuły ironię, pisząc z przymrużeniem oka, sprawiając, że lektura staje się niezwykle lekka i przyjemna. Co nie oznacza, że autorka rezygnuje z grozy i aury mistycyzmu - wprowadzając komponent paranormalny aż dziw, by ich zabrakło. Ani na chwilę nie zapomina o stylizacji języka na epokę wiktoriańską, trzymając poziom nie tylko w dialogach, lecz również w elementach opisowych. Autorka przemyca do treści kilka nowatorskich rozwiązań, niekiedy przekoloryzowując manierę tamtych czasów - wychodzi jej to tylko na dobre.

Za element humorystyczny odpowiedzialna jest przede wszystkim główna bohaterka, z jej włoskim temperamentem i ciętym językiem, a także lord Maccon. Obydwie postacie wyraźnie na siebie oddziałują, czego wynikiem są potyczki słowne, powoli przechodzące w obustronne zainteresowanie. Wszystko to z otoczką odpowiednich konwenansów, pod którymi kryje się pociąg fizyczny, jednak w granicach dobrego smaku. Oprócz nich poznamy "uroczą" rodzinę Alexii Tarabotti, która nieustannie wprawia ją w kompleksy, lorda Akeldemę, wampirzy pierwowzór Magnusa Bane'a, wzbudzająca sympatię Ivy Hisselpenny, żyjąca w słodkiej nieświadomości co do zdolności bezdusznej przyjaciółki, a także szarmanckiego profesora Lyalla, betę miejscowej watahy wilkołaków. To jedynie ułamek postaci, które swoimi charakterami barwią karty powieści.

Pierwszy tom Protektoratu parasola łączy w sobie paranormal, romas i kryminał, dzięki czemu otrzymujemy porywającą lekturę, od której z trudem można się oderwać, która naprzemiennie wywołuje uśmiech i niepokój na naszej twarzy. Akcja nieustannie się zagęszcza, co sprawia, że odłożenie pozycji na później graniczy z cudem. A nawet jeśli, to Wasze myśli wciąż będą wracały do czytanej niedawno historii, czy to ze względu na upajającą atmosferą erę wiktoriańską, czy wydarzenia wstrząsające socjetą istot nadludzkich. Z każdą stroną Carriger wprowadza coraz więcej niewiadomych, a zakończenie... Cóż, finał sprawia, że czytelnik ma ochotę przedłużyć swoją przygodę z panną Tarabotti, sięgając po kolejny tom. Najlepiej jak najszybciej!

Moja ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz