wtorek, 23 sierpnia 2016

"Małe życie", Hanya Yanagihara



Wyobraźcie sobie to - kończycie książkę, albo jej bardzo nienawidzicie albo bardzo ją pokochaliście, a potem czytacie opinie innych ludzi i nagle wygląda na to, jakbyście czytali dwie inne powieści. Elementy, które oni wzięli za zalety dla Ciebie jawiły się jako wady lub dla nich ta sama lektura okazała się niezmiernie nudna lecz Ty nie potrafiłeś się od niej oderwać. Trochę mam tak teraz z Małym życiem, ponieważ stoję w opozycji do reszty świata, który tę pozycję pokochał całym sercem.

Bez zbędnego rozwodzenia się - w powieści czytelnik śledzi losy czwórki przyjaciół oraz ich życia w Nowym Jorku na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Mamy tu niezależnego artystę, aspirującego aktora, bogatego mężczyznę pracującego w firmie architektonicznej oraz prawnika o niejasnej przeszłości. Ostatecznie jednak miałam wrażenie, jakby książka w rzeczywistości została napisana tylko dla jednego z nich. Lata młodości, o których nie ma odwagi mówić, jego niepełnosprawność i głęboka depresja okupują karty powieści w sposób, w jaki żaden z pozostałych mężczyzn nie byłby w stanie.

Właśnie jego postać nadaje ton całej lekturze, atmosferę pozornie niekończącego się cierpienia fizycznego i psychicznego, przerywanego jednak latami szczęścia i miłości. Aczkolwiek ten ból i rzeczy, przez które musiał przejść były nad wyraz przytłaczające i wcale nie w piękny, zapierający dech w piersi sposób. Momentami musiałam odkładać książkę na bok, ponieważ mnogość nieszczęść wydawała mi się zbyt pokaźna jak na jednego człowieka i nawet nie chodzi o to, że to nie było fair w stosunku do samego bohatera, ale czułam się, jakby autorka próbowała z niego zrobić kogoś o tak tragicznym życiorysie, że w którymś momencie przekroczyła granicę i tego nie zauważyła. W pewnej chwili przestałam bohatera traktować na poważnie – jawił mi się jako marionetka w rękach Yanagihary, na którą zwalone zostały wszystkie brudy świata w sposób wyolbrzymiony i wręcz karykaturalny. Pod tym względem to lektura wymagająca i trudna, zdecydowanie skierowana do osób o stalowych nerwach.


Ale życie w chorobie i traumatyczne przeżycia to nie jedyna tematyka powieści, ponieważ autorka nakreśliła całe spektrum problemów (seksualność, kariera, macierzyństwo, świat sztuki, przyjaźń etc.) i tytuł perfekcyjnie oddaje całą ideę pozycji. I pomimo tego, że te inne zagadnienia zostały potraktowane z należytą uwagą, to było ich zwyczajnie za dużo. Nie sądzę, by zajęcia i aspiracje każdego napotkanego po drodze człowieka były kluczowe dla fabuły, ponieważ w ostateczności i tak sprawiali wrażenie papierowych postaci bez wyrazu. Okropnie wynudziłam się przy lekturze, przynajmniej kilka razy na dzień myślałam nie, już dalej nie czytam, a potem stwierdzałam, że wytrwam jeszcze trochę, że może zakończenie będzie satysfakcjonujące. Przetrwałam kilkadziesiąt lat historii bohaterów spisanych na ośmiuset stronach, przetrwałam przeskakiwanie z tematu na temat, przetrwałam niejasny dla mnie tok wydarzeń, całkowicie nielinearny, bardzo mylący (autorka jakby szła tematami - lata choroby, lata kariery itp., z każdym rozdziałem wracając niemalże do tego samego punktu, lecz opisując inny aspekt życia mniej więcej w tym samym czasie). A na koniec się okazało, że finał w żaden sposób nie sprostał moim oczekiwaniom.

Ostatecznie sama nie dostrzegłam piękna ukrytego w "prozie życia", jakimś cudem znalezionego przez pozostałych czytelników. Powieść była dla mnie kumulacją cierpienia i bólu, w obliczu których nawet ciepło przyjaźni czy sukcesy nie miały najmniejszego znaczenia lub też ów znaczenie miały, ale zostały przyćmione przez rzeczy złe i smutne (chociaż paradoksalnie tak właśnie wygląda życie). I z jednej strony Yanagihara chciała pokazać wszystkie brudy codzienności, ale i tak nie uniknęła przesłodzenia w wielu aspektach. Duża objętość zwiastowała multum detali i rzeczywiście je uzyskałam, lecz miałam wrażenie, że z tych szczegółów nic szczególnego nie wyniosłam; wydłużyły one jedynie czas lektury i godziny nudy. Małe życie ukończyłam z uczuciem złości, zmęczenia i rozdrażnienia. W moim odczuciu to lektura przesadzona, wielokrotnie zwyczajnie nierealistyczna i bezpardonowo brutalna. Nie ma w tym nic pięknego, w tym przytłoczeniu obrzydliwościami i nudnymi szczegółami. Jak najbardziej zachęcam Was do wypróbowania powieści na samym sobie, lecz jeśli po 100/200 stronach poczujecie, że to nie dla Was, nie popełniajcie tego samego błędu co ja i zwyczajnie zrezygnujcie. Pięć dni spędzonych nad książką zwyczajnie nie były tego warte.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz