Wyobraźcie sobie to - kończycie
książkę, albo jej bardzo nienawidzicie albo bardzo ją pokochaliście, a potem
czytacie opinie innych ludzi i nagle wygląda na to, jakbyście czytali dwie inne
powieści. Elementy, które oni wzięli za zalety dla Ciebie jawiły się jako wady
lub dla nich ta sama lektura okazała się niezmiernie nudna lecz Ty nie
potrafiłeś się od niej oderwać. Trochę mam tak teraz z Małym życiem,
ponieważ stoję w opozycji do reszty świata, który tę pozycję pokochał całym
sercem.
Bez zbędnego rozwodzenia się - w
powieści czytelnik śledzi losy czwórki przyjaciół oraz ich życia w Nowym Jorku
na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Mamy tu niezależnego artystę, aspirującego
aktora, bogatego mężczyznę pracującego w firmie architektonicznej oraz prawnika
o niejasnej przeszłości. Ostatecznie jednak miałam wrażenie, jakby książka w
rzeczywistości została napisana tylko dla jednego z nich. Lata młodości, o
których nie ma odwagi mówić, jego niepełnosprawność i głęboka depresja okupują
karty powieści w sposób, w jaki żaden z pozostałych mężczyzn nie byłby w
stanie.
Właśnie jego postać nadaje ton
całej lekturze, atmosferę pozornie niekończącego się cierpienia fizycznego i
psychicznego, przerywanego jednak latami szczęścia i miłości. Aczkolwiek ten
ból i rzeczy, przez które musiał przejść były nad wyraz przytłaczające i wcale
nie w piękny, zapierający dech w piersi sposób. Momentami musiałam odkładać
książkę na bok, ponieważ mnogość nieszczęść wydawała mi się zbyt pokaźna jak na
jednego człowieka i nawet nie chodzi o to, że to nie było fair w
stosunku do samego bohatera, ale czułam się, jakby autorka próbowała z niego
zrobić kogoś o tak tragicznym życiorysie, że w którymś momencie przekroczyła
granicę i tego nie zauważyła. W pewnej chwili przestałam bohatera traktować na
poważnie – jawił mi się jako marionetka w rękach Yanagihary, na którą zwalone
zostały wszystkie brudy świata w sposób wyolbrzymiony i wręcz karykaturalny. Pod
tym względem to lektura wymagająca i trudna, zdecydowanie skierowana do osób o
stalowych nerwach.
Ale życie w chorobie i
traumatyczne przeżycia to nie jedyna tematyka powieści, ponieważ autorka
nakreśliła całe spektrum problemów (seksualność, kariera, macierzyństwo, świat
sztuki, przyjaźń etc.) i tytuł perfekcyjnie oddaje całą ideę pozycji. I pomimo
tego, że te inne zagadnienia zostały potraktowane z należytą uwagą, to było ich
zwyczajnie za dużo. Nie sądzę, by zajęcia i aspiracje każdego napotkanego po
drodze człowieka były kluczowe dla fabuły, ponieważ w ostateczności i tak
sprawiali wrażenie papierowych postaci bez wyrazu. Okropnie wynudziłam się przy
lekturze, przynajmniej kilka razy na dzień myślałam nie, już dalej nie
czytam, a potem stwierdzałam, że wytrwam jeszcze trochę, że może
zakończenie będzie satysfakcjonujące. Przetrwałam kilkadziesiąt lat historii
bohaterów spisanych na ośmiuset stronach, przetrwałam przeskakiwanie z tematu
na temat, przetrwałam niejasny dla mnie tok wydarzeń, całkowicie nielinearny,
bardzo mylący (autorka jakby szła tematami - lata choroby, lata kariery itp., z
każdym rozdziałem wracając niemalże do tego samego punktu, lecz opisując inny
aspekt życia mniej więcej w tym samym czasie). A na koniec się okazało, że
finał w żaden sposób nie sprostał moim oczekiwaniom.
Ostatecznie sama nie dostrzegłam
piękna ukrytego w "prozie życia", jakimś cudem znalezionego przez
pozostałych czytelników. Powieść była dla mnie kumulacją cierpienia i bólu, w
obliczu których nawet ciepło przyjaźni czy sukcesy nie miały najmniejszego
znaczenia lub też ów znaczenie miały, ale zostały przyćmione przez rzeczy złe i
smutne (chociaż paradoksalnie tak właśnie wygląda życie). I z jednej strony Yanagihara
chciała pokazać wszystkie brudy codzienności, ale i tak nie uniknęła
przesłodzenia w wielu aspektach. Duża objętość zwiastowała multum detali i
rzeczywiście je uzyskałam, lecz miałam wrażenie, że z tych szczegółów nic
szczególnego nie wyniosłam; wydłużyły one jedynie czas lektury i godziny nudy. Małe
życie ukończyłam z uczuciem złości, zmęczenia i rozdrażnienia. W moim
odczuciu to lektura przesadzona, wielokrotnie zwyczajnie nierealistyczna i
bezpardonowo brutalna. Nie ma w tym nic pięknego, w tym przytłoczeniu
obrzydliwościami i nudnymi szczegółami. Jak najbardziej zachęcam Was do
wypróbowania powieści na samym sobie, lecz jeśli po 100/200 stronach
poczujecie, że to nie dla Was, nie popełniajcie tego samego błędu co ja i
zwyczajnie zrezygnujcie. Pięć dni spędzonych nad książką zwyczajnie nie były
tego warte.