Po lekturze Papierowych miast doszłam
do wniosku, że John Green to cholernie inteligenty facet. Wiem,
że wiele osób kategoryzuje go jako problematycznego, głównie ze względu Gwiazd
naszych wina, gdzie romantyzuje chorobę i tego typu sprawy. Innym autor po
prostu się przejadł, bo od paru lat króluje na liście bestsellerów i jest go po
prostu za dużo. Ale ilekroć sięgam po kolejną jego powieść, wszystkie te złe
opinie w jakiś sposób wpływające na moją ocenę pisarza zwyczajnie
wyparowują.
Papierowe miasta wpasowują
się w ton większości książek Greena. Jest chłopak, zabawny i miły, ale nie typ,
który obraca się w kręgach elit szkolnych. I jest też dziewczyna - przebojowa,
porywcza, nieprzewidywalna. Quentin zawsze był zakochany w Margo, a ona
niezmiennie pozostawała poza jego zasięgiem. Tak było odkąd ich dziecięca
przyjaźń po cichu gdzieś zniknęła, tak jest i teraz, gdy obydwoje są niemalże
na mecie ukończenia liceum. Całkiem niespodziewanie dziewczyna zjawia się u
niego w środku nocy z jedenasto-punktowym planem i propozycją zostania jej parterem
w zbrodni. To dopiero początek zagadki, jaką jest Margo Roth Spiegelman,
natomiast Q ma zamiar dotrzeć do jej sedna.
Inteligencja Greena polega na tym, że kolekcjonuje fakty. Mam
wrażenie, że uwielbia te pozornie nieprzydatne i przypadkowe w szczególności,
co czytelnik mógł wyraźnie dostrzec w 19 razy Katherine. Nawiązania
do popkultury, cytaty, katalog zapomnianych miejsc - on to wszystko ma w małym
palcu. Jego powieści zawsze tętnią życiem, takim zwykłym,
najzwyczajniejszym, z niezliczonymi szczegółami, czasami naprawdę,
wydawałoby się, zbytecznymi. Jednak to właśnie w nich najlepsze, ponieważ Green
wyłapuje elementy z naszej codzienności tak kuriozalne, tak oczywiste, że inny
autor zwyczajnie zrezygnowałby z tego jednego dodatkowe zdania bądź dwóch, ale
nie on. Dodatkowo cała jego rzeczywistość ma koloryt lokalny, oddany w
najdrobniejszych szczegółach kogoś, kto sam mógłby być bohaterem książki. Może
to wynikać z faktu, że akcja dzieje się w Orlando i w okolicach, a więc w
miejscu, gdzie John Green się wychowywał. Nie mam pojęcia, czy miejsca, które
opisywał, istnieją naprawdę, jednak on sprawił, że wierzyłam w każde jego
słowo, jakby zrobił najporządniejszy research świata i dopiero potem zasiadł do
pisania.
Postaci w Papierowych miastach, w szczególności te
drugoplanowe, charakteryzuje zawsze najdziwniejszy zbiór cech, jednak dzięki
temu bohaterowie stają się bardziej realni. Mają w sobie coś zaskakującego,
czego nie odnalazłabym w żadnym z moich znajomych, a jednocześnie coś tak
rzeczywistego i po ludzku przyziemnego, że wiele osób mogłoby się w z tym utożsamić.
Postaci nie znikają w tłumie, a jednocześnie czytelnik ma poczucie, że to wciąż
młodzieżówka o całkiem zwyczajnych nastolatkach.
Powieść ma w sobie coś zagadkowego, w tylu Szukając
Alaski, także i tutaj przemyślenia Quentina, głównego bohatera i narratora,
obracają się głównie w sferze domysłów. Po tej nocy, gdy dziewczyna nagle
znalazła się pod jego oknem, rutyna Q nieodwracalnie się rozpada i chłopak
zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę nie zna Margo Roth Spiegelman. I
konfrontuje swoje przemyślenia z relacjami innych i z niejednoznacznymi
wskazówkami. Cała idea Papierowych miast polega na tym, że
inni ludzie mogą poznać nas tylko w takim stopniu, w jakim im pozwolimy,
natomiast resztę muszą sobie sami dopisać. Czasami też zbytnio analizujemy cechy
drugiej osoby, aż kreujemy sobie w głowie jej obraz, który wcale nie oddaje
rzeczywistości i gdy dochodzi do porównania tych dwóch odbić, trudno wybrać to
prawdziwe.
Z zaskoczeniem stwierdziłam, że lektura okazała się jedną
z najlepszych, jakie czytałam w wydaniu Greena, choć nie zdołała przebić Szukając
Alaski, znajdującej się na honorowym pierwszym miejscu. Miała w sobie dużo
z młodzieżowej lekkości, lecz jednocześnie zawierała wiele naprawdę
wartościowych przemyśleń dotyczących postrzegania innych ludzi i lęku, i
przyjaźni, i naszych oczekiwań względem najbliższych, i potrzebie zrozumienia.
Green odwraca schematy i u niego to chłopcy są tymi mniej pewnymi siebie,
natomiast dziewczyny zawojowują ich serca i zawsze będą trochę poza ich
zasięgiem. W Papierowych miastach autor zawarł to, co
naprawdę powinny zawierać młodzieżowe powieści współczesne/obyczajowe,
czyli problemy nastolatków, te bardzo poważne, i te nieco mniej, przełamywane
lekkością żartobliwych komentarzy i komizmu sytuacyjnego. Jednocześnie książka
miała w sobie coś z pościgu z czasem, zwłaszcza w finale, co uczyniło ją o tyle
bardziej fascynującą. Iście amerykańska lektura YA, z drobnymi smaczkami dla
nas nie do wychwycenia, dla obywateli USA zapewne oczywistymi, nadającymi jej
niepowtarzalny koloryt. Dla fanów Greena obowiązkowa, głównie skierowana do
nastolatków i sądzę, że właśnie młodzi dorośli odnajdą się w
niej idealnie.
PS Śmieszna sytuacja. Wczoraj na wspólnym kanale braci Green (vlogbrothers) John opublikował filmik, gdzie
dowiadujemy się, iż jedną z dwóch lektur El Chapo (tego gościa od
meksykańskiego kartelu narkotyków) w więzieniu były Papierowe miasta.