piątek, 25 marca 2016

"Dziewczyna, którą kochały pioruny", Jennifer Bosworth



Powieści antyutopijne i post-apokaliptyczne nie zaczęły się pojawiać wraz z premierą Igrzysk Śmierci czy Gone: Zniknęli, wcześniej mamy chociażby takie tytuły jak Rok 1984 Orwella albo Nowy wspaniały świat Huxley'a. Nie da się jednak zaprzeczyć, że Suzanne Collins zapoczątkowała swego rodzaju modę na te gatunki literackie, będąc źródłem inspiracji dla wielu wydanych od tego czasu pozycji. Jennifer Boswroth jest kolejną pisarką, która zdecydowała się ukazać swoją wersję świata post-apokaliptycznego, stojącego na krawędzi zagłady. Kompozycją przywodzi na myśl Angelfall Susan Ee - tam anioły zostały zesłane na Ziemię po to, by dokonać eksterminacji ludzkości - natomiast tutaj siły wyższe karzą mieszkańców LA trzęsieniem ziemi i piorunami.

Mia Price została porażona piorunem tak wiele razy, że uzależniła się od elektryczności płynącej tuż pod skórą. Potrafi wyczuć nadciągającą burzę, natomiast kataklizmu, który doprowadził Los Angeles do ruiny, już nie przewidziała. Szalejące pioruny uderzyły w newralgiczny punkt miasta, wywołując trzęsienie ziemi. Miliony ludzi straciło swoje domy i bliskich, po ulicach snują się żebracy, szerzy się czarny rynek oferujący leki za niebotyczne ceny, zaczyna brakować jedzenia. Na tle chaosu wyraźnie odcinają się dwie sekty, a każda z nich pragnie wykorzystać moce Mii do własnych celów. Okazuje się, że trzęsienie ziemi było dopiero początkiem końca.

W powieści na pierwszy plan wysuwają się motywy religijne i stylizacja biblijna, apokaliptyczna. Na czele jednej z sekt stoi samozwańczy Prorok, który obiecuje ludziom zbawienie - pod warunkiem, że dołączą do jego wyznawców. Zebrał swoją własną grupę 12 apostołów i zapowiada apokalipsę, czyli przełamanie ostatniej z siedmiu pieczęci (jak wspomina Apokalipsa Św. Jana). Wyznawcy są tu ukazani jednoznacznie negatywnie, choć warto zaznaczyć, że to nie Bóg i wiara w niego są piętnowani, a Prorok i jego metody. Znajdujący się po przeciwnej stronie barykady Tropiciele zostają sportretowani w niewiele lepszym świetle. Zazwyczaj bohaterka musi wybrać jedną ze stron i robi to najczęściej już na początku powieści, lecz Bosworth przełamuje schematy i zaszczepia w Mii niepewność i niezdecydowanie.

Istnieje jeszcze terytorium neutralne, gdzie znajduje się ona i nowo poznany chłopak, Jeremy. Nie deklaruje przynależności do żadnej z sekt, jednak jego zainteresowanie dziewczyną ma swoje prywatne źródła. Zapowiedź wątku romantycznego rzuca się w oczy już na pierwszym spotkaniu, gdzie nastolatka zwraca uwagę na udręczone spojrzenie chłopaka. Reszta ich relacji wygląda równie sztucznie i kiczowato jak zanotowana obserwacja. Ich więź opierała się głównie na czymś w rodzaju przeznaczenia i odgórnie narzucanego przyciągania, aniżeli realnym, stopniowym zbliżaniu się do siebie. Koniec końców niewiele mieli ze sobą wspólnego, a na Mię ogłupiająco wpływała uroda Jeremy'ego, na bazie której była gotowa wybaczyć mu wszystko. Romans musiał być, bo ma kluczowe znaczenie dla fabuły, jednak nie zabolałoby, gdyby został lepiej poprowadzony.

Podobne uszczerbki można zrzucić na karb czasu akcji - w tym wypadku rzecz dzieje się na przestrzeni trzech dni. Jennifer Bosworth dynamizuje powieść poprzez zamknięcie jej w 72 godzinach, a mnogość wydarzeń wskazuje na większe rozciągnięcie w czasie. Dodatkowo autorka posiada lekkość w pisaniu i dobre wyczucie słowa, delikatnie zaznaczona funkcja poetycka przeplata się z elementami humorystycznymi, zapewnionymi przez narrację pierwszoosobową oraz ironię Mii.

"Czasami piorun trafia w ciebie, ale ten, kto stoi obok, ląduje w szpitalu. Albo w kostnicy."

Trudno natomiast stworzyć trwałą więź z postaciami. Znalazły się tutaj charaktery intrygujące m.in. główna bohaterka jako piorunoholiczka borykająca się ze skutkami ubocznymi swojego daru (bezsenność, blizny znaczące ciało); matka Mii, cierpiąca się w traumą pourazową po tym, jak po trzęsieniu ziemi została przysypana gruzami, spędzając pod nimi parę dni (podobnie jak matka Penryn z Angelfall przejawia problemy psychiczne); Prorok, który pojawił się znikąd i w obliczu rychłej zagłady stara się pozyskać Wyznawców (co dzieje się za połami jego białego namiotu? w jaki sposób przeciąga ludzi na swoją stronę?). Reszta nie ma tak wyraźnego charakteru, by jakkolwiek zaznaczyć się w pamięci czytelnika, jak brat Mii przemykają gdzieś w tle mimo ważnej roli.

Nie jest tak, że bohaterowie są szablonowi czy zupełnie bez wyrazu, nie mogę stwierdzić, iż powieść nie wywołała we mnie żadnych emocji w związku z nimi. Jednakże autorka zbytnio skupiła się na tych trzech dniach, niemalże całkowicie ignorując genezę - nie tylko charakterów postaci lecz i niektórych wydarzeń. Otrzymujemy jedynie fragmentaryczne flashbacki, nie budujące w pełni portretu jednostek, sprawiając, że zlewają się w masę średnio dopracowanych tworów.

Brak skupienia na genezie i koncentracja na bieżących wydarzeniach to cechy wspólne z kinem akcji. Jako widzów oszałamiają nas efekty specjalne, pędząca akcja i trzymająca w napięciu fabuła, akurat tak, byśmy z zachwytem w oczach wpatrywali się w ekran przez cały czas trwania seansu. Tuż po wyjściu z kina mamy poczucie, że obejrzeliśmy film genialny, zrobiony z rozmachem, dopiero później dopadają nas wątpliwości, kwestionujemy drobne mankamenty i z dzieła fenomenalnego robi się tytuł zwyczajnie dobry. Wszystkie te pozytywne i negatywne cechy ma w sobie Dziewczyna, którą kochały pioruny. Przypuszczalnie Jennifer Bosworth inkorporowała trochę ze znajomości scenopisarstwa tutaj, co w ostateczności wcale nie musi być odbierane pejoratywnie. Od czasu do czasu każdemu czytelnikowi przychodzi ochota na coś lekkiego, niezobowiązującego, czego mankamenty dostrzeżemy dopiero później, tymczasem w trakcie lektury jesteśmy w stanie delektować się tylko i wyłącznie jej treścią.

Tytuł oryginalny: Struck
Wydawnictwo: Amber

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz