sobota, 13 czerwca 2015

"Harry Potter i Zakon Feniksa", J.K. Rowling

"Tak, ale świat nie dzieli się na dobrych ludzi i śmierciożerców."

O Harrym Potterze się mówi, o Harrym się pisze, o Harrym się myśli, pomimo tego, że od premiery pierwszego tomu minęło niemalże 18 lat. Jest to najzwyczajniej w świecie kultowa seria, z którą dosłownie dorastałam i której obecność stała się integralną częścią mojego życia, czymś naturalnym i stałym. W związku z tym, że dla mnie czerwiec stoi pod znakiem wszelkich zaliczeń, sprawdzianów, testów i kartkówek, postanowiłam sięgnąć po pozycję lekką, a jednocześnie przyjemną, bez obaw, że zakłóci ona mój tok nauki. Padło na Harrego, bo kilka miesięcy temu odświeżałam sobie serię i dziwnym trafem na dłuższy czas wstrzymałam akcję, a teraz nadarzyła się idealna sposobność, by ją wznowić. Wpis stanowi bardziej zbiór przemyśleń i komentarzy dotyczących tej pozycji, a także całej serii, gdzieś z tyłu głowy z pewnością inspirowany kilkumiesięcznym cyklem wpisów o chłopcu, który przeżył, z bloga bucherwelt (x). Mogą pojawić się aluzje dotyczące fabuły, drobne spoilery, czytacie na własną odpowiedzialność!

Zakon Feniksa to fenomenalna pozycja, stanowiąca ponad 900 stron przepysznej uczty literackiej. Akcja nie pędzi tu na łeb na szyję, lecz Rowling wprowadza tyle wątków pobocznych, że trudno o nudę. Tajemnicze pojawienie się dementorów w okolicy domu Dursley'ów, przesłuchanie Harrry'ego, dziwna obojętność Dumbledor'a wobec Pottera, zagadkowa nieobecność Hagrida, nowa nauczycielka do obrony przed czarną magią, a w tle przygotowania do sumów i mroczne sny tytułowego bohatera, nie wspominając już o całej gamie jeszcze mniejszych kwestii, które wspólnie kreują niezapomniane, pełne doznań przeżycie. Te wszystkie niewyjaśnione sekrety oraz niedopowiedzenia dodają powieści smaczku, a ponowna lektura odsłania przed czytelnikiem prawdziwe spektrum drobnych detali, których wcześniej nie dostrzegł. 

Tyle stron, ale co się na nie składa? Rowling przede wszystkim stawia na pogłębienie naszej wiedzy o świecie czarodziejów, zabiera nas do podziemnego Ministerstwa Magii, jak i do Szpitala św. Munga, które aż kipią od przepysznych nowinek. Poznając pierwszą instytucję, autorka portretuje obraz całego systemu sądownictwa w świecie czarodziejów, wyszczególniając wszelkie departamenty, podobnie działając w przypadku drugiej placówki i należących do niej oddziałów, uzdrowicieli w żółto-zielonych szatach, przebywających tam pacjentów. Jednocześnie czytelnik nie ma wrażenia przeładowania informacji, wszystko ma swoje miejsce w czasie i przestrzeni, Rowling doskonale wie, kiedy wprowadzić nowy wątek i kiedy go rozwinąć.

"- A w ogóle, to postanowiliśmy, że odtąd gdzieś mamy kłopoty.
- A przedtem było inaczej? - zapytała Hermiona.
- No jasne! - powiedział George. - Przecież dotąd nas nie wywalili!
- Zawsze wiedzieliśmy, gdzie jest granica - dodał Fred.
- No, może czasami wystawialiśmy za nią duży palec u nogi - rzekł George."

W samym Hogwarcie natkniemy się na kilka nowych smakołyków, m.in. system oceniania, kwestię sumów (egzaminów) i przyszłości zawodowej każdego z uczniów. Wątki ze szkoły i świata zewnętrznego przeplatają się ze sobą, tworząc niezwykle spójny obraz społeczności czarodziejów, gdzie wszystko ma swoje miejsce w zadziwiającej harmonii.

Oczywiście, znajdzie się też kilka starych tematów godnych poruszenia, chociażby sprawa czterech domów oraz samego przydziału. Już nawet szkoda mi się rozwodzić nad Slytherinem, moim ukochanym Slytherinem, którego Rowling tak niby subtelnie a jednak całkowicie otwarcie oczernia, kształtując go na siedzibę wszelkiego zła i smutku na świecie, siedlisko Śmierciożerców. Na mieszkańców wspomnianego domu patrzymy oczywiście przez pryzmat Draco Malfoya, tzw. dupkowatego dupka, którego oczywiście uwielbiam, choć naprawdę nie powinnam, a jak dobrze się przyjrzycie, to w tym tomie spotykamy zaledwie garstkę Ślizgonów. Dodatkowo oburza mnie fakt, że w Gwardii Dumbledora nie znalazł się ani jeden przedstawiciel zielono-srebrnych barw. I gdzie tu równość, i gdzie tu jedność?

Nie sposób nie wspomnieć o nieszczęsnym Hufflepuffie; po tym tomie naprawdę nie jestem w stanie go zdefiniować i wszystkie pozytywne uczucia względem tego domu, związane ze spotkaniem absolutnie czarującego Cedrica Diggory'ego w Czarze ognia, gdzieś wyparowały, gdy przeczytałam ten fragment pieśni Tiary przydziału: 

Slytherin przyjmuje takich,
Co mają czystą krew,
Co mają więcej sprytu
Od uczniów domów trzech.
Ravenclaw bystrych ceni,
Gryffindor dzielnych chce,
A Hufflepuff resztę uczy
Wszystkiego, co sama wie.

Z jednej strony bezinteresowność jest atutem Hufflpuffu, lecz z drugiej strony brzmi to trochę tak, jakby autorka nie miała szczególnie pomysłu na Puchonów. Naprawdę mało jest ich w tej części, choć stanowią jeden z trzech domów posiadających przywilej przynależności do Gwardii Dumbledora (w przeciwieństwie do NIEKTÓRYCH, posiadających więcej sprytu od uczniów domów trzech - bez komentarza).

Odwołam się również do samego przydziału w przypadku złotej trójki. W Zakonie Feniksa scharakteryzowałabym Harry'ego jako Ślizgona, bo po pierwsze jest to bardzo mroczna pozycja, w której uwidaczniają się najgorsze cechy głównego bohatera, dużo pychy i samolubności, nieustanne wściekanie się o wszystko, umniejszanie zasług Rona i Hermiony (sam na nich wrzeszczy, a potem się irytuje, gdy oni we dwójkę zaczynają się kłócić - i gdzie tu logika?). Prawdziwą zagwozdkę stanowi Hermiona, która dla mnie zawsze będzie Krukonką; jest nie tyle inteligentna, co niezwykle kreatywna, sprytna i często znajduje wyście z kryzysowych sytuacji, np. gdy wpadła na pomysł zaprowadzenia Umbirdge prosto do Zakazanego Lasu, gdzie rozprawiły się z nią centaury (oczywiście Harry musiał trochę później ponarzekać, jakby sam znał lepsze rozwiązanie). Młoda czarownica wspomina, że Tiara rozważała przyjęcie jej do Ravenclawu (notabene, Tiara w piosence podczas przydziału zaznacza: 

I chociaż nie wiem sama,
Czy błędu nie popełnię,
Ten przykry obowiązek
Dziś wobec was wypełnię.

Z Ronem sama nie wiem, co bym zrobiła, waham się trochę nad Hufflepuffem, ale to tylko dlatego, że jakoś w tej części nie widzę go jako Gryfona. Poza tym, jego postać schodzi trochę na dalszy plan. Jeśli już coś się działo, to byli w to zamieszani Harry z Hermioną; wynikało to z częstych treningów Quidditcha, z których Potter został wykluczony (którego meczów wcale nie pojawiło się tak dużo, a stęskniłam się za komentarzami Lee Jordana i ciągłymi upomnieniami od profesor Hooch). Nie ukrywam, że Ron wypadł dla mnie trochę blado.

Jestem za to niezmiernie szczęśliwa z wprowadzenia Luny, gdyż to tak ciekawa, tak intrygująca postać, niby marzycielka, jednak bardzo zdecydowana w swoich poglądach, zna swoją wartość, nawet jeśli wszyscy wokół nazywają ją Pomyluną, nie obchodzi jej opinia innych, np. gdy pojawia się w Wielkiej Sali z ogromnym łbem ryczącego lwa na głowie. Jednocześnie jest tak pełna ciepła i zrozumienia wobec Harry'ego, że aż miałam ochotę go strzelić, kiedy nie brał jej nawet po uwagę w misji ratunkowej Syriusza pod koniec książki. No i Neville, Gryffindor do szpiku kości, nawet przez myśl mi nie przeszło, by gdziekolwiek go przenosić, nawet pod uwagę nie brałam błędu ze strony Tiary przydziału, a także Ginny, która nabiera kolorów, nabiera waleczności, mój ulubiony moment, gdy Harry z Hermioną rozprawili się z Umbridge, a ona pojawia się z zadrapaniami na policzku i Ron aż pęcznieje z dumy opowiadając, jak to znokautowała Malfoy'a. Sam smak.

"- Harry, takie cierpienie dowodzi, że wciąż jesteś człowiekiem! Taki ból jest częścią człowieczeństwa...
- A WIĘC... JA... NIE... CHCĘ... BYĆ... CZŁOWIEKIEM! - ryknął Harry."

Ostatnie rozdziały to akcja, akcja, akcja i siedzenie na brzegu fotela z dłońmi zaciśniętymi na kartach książki. Przez całą powieść czytelnikowi towarzyszy lekkie pióro, w najczystszej postaci, w każdym tego słowa znaczeniu; Rowling jakby wszystko przychodzi naturalnie, doskonale wie, jakie słownictwo dobrać dla poszczególnych postaci, nadając ich wypowiedziom cechy charakterystyczne, i to niezawodne tłumaczenie Andrzeja Polkowskiego, chylę czoła, wyśmienita robota.

Na zakończenie drobne zestawienie z filmem: czasami, gdy myślę o tej części, patrzę na nią przez pryzmat ekranizacji, a raczej to ona bardziej zapadła mi w pamięci, dlatego czasami zapominam, że to tutaj został wprowadzony Szpital Św. Munga, w pełnej krasie, że Luna to nie tylko rozmarzony głos, ale i nuta zdecydowania, gdy broni swoich racji, że Gwardia Dumbledor'a wcale nie wiedzie prymu w tej powieści - stanowi bardzo istotny wątek, jednak spotkania odbywają się stosunkowo rzadko w porównaniu z objętością książki. Zakon Feniksa dla niektórych może wydawać się nudny, albo zbyt rozwleczony, lecz dla mnie stanowił idealne pogłębienie wiedzy o świecie czarodziejów, o postaciach. Gdybym mogła całkowicie wymazać dowolną serię z pamięci, by przeczytać ją jeszcze raz, na świeżo, z pewnością byłby to Harry Potter, bo czasami nie pamiętam, czy coś już zostało wprowadzone, czy umysłem uciekam wprzód. Jednak ma to swój plus - znajomość przyszłych wydarzeń otwiera nam oczy na wcale nie tak oczywiste detale. I w tym tkwi cała magia.

"Młodzi ludzie są tak piekielnie przekonani, że mają absolutną rację we wszystkim! A nie przyszło ci na myśl, ty biedny, nadęty gogusiu, że może istnieć jakiś zupełnie oczywisty powód, dla którego dyrektor Hogwartu nie wtajemnicza cię w każdy najdrobniejszy szczegół swojego planu? Czujesz się tak strasznie doświadczony przez los, a nigdy cię nie zastanowiło, że jak dotąd wykonywanie poleceń Dumbledor'a nie wyrządziło ci krzywdy? Nie. Nie, ty, podobnie jak wszyscy młodzi ludzie, jesteś całkowicie przekonany, że tylko ty coś odczuwasz, że tylko ty myślisz, że tylko ty rozpoznajesz zagrożenie, że tylko ty jesteś na tyle mądry, żeby przewidzieć, co może planować Czarny Pan..."