czwartek, 27 sierpnia 2015

Supergirl Vol. 5



Seria/cykl wydawniczy: Supergirl #5*
Liczba numerów w tomie: 67
Wydawnictwo: DC Comics
*numer tomu funkcjonuje bardziej jako numer generacji konkretnego superbohatera, dlatego nie ma nic wspólnego z poprzednimi wersjami

W bitwie między wydawnictwami to Marvel zawsze stał dla mnie na pierwszym miejscu, lecz niedawno przekonałam się, że może całkiem niesłusznie. Że zapewne istnieje powód, dla którego razem z DC Comics idą łeb w łeb jako komiksowi wydawcy, i że ten drugi wcale nie musi być gorszy. To wszystko za sprawą Kary Zor-El, znanej jako Supergirl.

Tak naprawdę przygoda z tą odsłoną znanej superbohaterki wcale nie zaczyna się wraz z tomem piątym. Pierwsze pojawienie się Kary odbywa się na łamach komiksu Superman/Batman, a już w kolejnym roku dziewczyna dostaje swoją własną serię. Kim jest Supergirl?

Superman wcale nie był jedynym, który przetrwał zniszczenie rodzimej planety Krypton. W ślad za nim został wysłany drugi statek, w którym znajdowała się Kara, jego kuzynka. To ona w momencie startu była starsza i miała zająć się małym wówczas Kalem. Jednak złapana w meteoryt z kryptonitu, przez kilkadziesiąt lat trwała w stanie anabiozy (zwanej także stanem śmierci pozornej), podczas której Superman dorastał i stabilizował swoją pozycję superbohatera na Ziemi. Gdy dziewczyna ostatecznie przybywa na planetę docelową, wciąż jest nastolatką. I dla odmiany, to ona będzie musiała być pod opieką kuzyna z Kryptonu.


Pokochałam Karę całym sercem. Wcale nie jest wyidealizowaną postacią, boryka się z wieloma wątpliwościami i, tak jak każda dziewczyna w jej wieku, nie zawsze potrafi uwierzyć w siebie. Nieustannie spotyka się z zawodem w głosie uratowanych ludzi, bo oni przecież oczekiwali wspaniałego Supermana, a nie jego młodszej kuzynki. Sprawia to, że Kara nie jest pewna, czy w ogóle komukolwiek jest potrzebna, świat przecież powinien poradzić sobie bez niej. Otwarta wrogość ze strony zwykłych mieszkańców oraz mediów (zwłaszcza Cat Grant, która jest autorką artykułów takich jak Czy świat potrzebuje Supergirl?, gdzie nie omieszka skrytykować najmniejszych detali, jak chociażby długość spódniczki super nastolatki) prowadzi ją na skraj depresji.

Zazwyczaj bohaterki, które nieustannie użalają się nad sobą, nie zdobywają sympatii czytelników, jednak tutaj mam wrażenie, że jest inaczej. Bo Supergirl ma wszelkie prawo do tego, by czuć się smutna, nieszczęśliwa i niechciana, gdy na każdym kroku ludzie wytykają jej błędy i niedoskonałości. Razem z nią wchodzimy trochę za kulisy świata superbohaterów. Jak wiadomo, ratowanie ludzi często skutkuje w niszczeniem mienia publicznego; chociażby na przykładzie filmów o Avengersach widać walące się budynki i wyrwy w asfalcie, nieprzejezdne ulice i kruszące się okna. Co się może dziać później? Na pytanie odpowiada nam Kara - to na nią spływają skargi i oburzenie. Znikąd słowa wdzięczności.


Na przestrzeni kolejnych wydań widzimy jednak fenomenalną metamorfozę Supergirl. Nie pozbywa się wątpliwości za jednym razem, ani nie udaje jej się tego zrobić całkowicie. Przemiana składa się z małych kroków, z kolejnych udanych misji, ale i następnych niepowodzeń. Dzięki nim Kara staje się silniejsza, nawet jeśli nie zawsze potrafi uwierzyć w siebie. Czasami Ziemia ją przerasta, jednak kiedy tylko może, stara się dostrzegać w ludziach dobro. Dziewczyna ze stali ma zaskakująco wrażliwe i szczere serce, co nie każdy potrafi docenić. A raz zraniona, długo trzyma urazę.

Moje ulubione numery to zdecydowanie te pierwsze. Przedstawiają coś na kształt alternatywnej rzeczywistości, trochę mrocznej i ogromnie zaskakującej, która wciąga czytelnika od pierwszych stron. Twórcy scenariusza postawili sobie wyzwanie odpowiedzieć na pytanie - co gdyby Kara wcale nie przybyła na Ziemię w celu uratowania Kal-Ela, a zamordowania go? Momentalnie uzależniłam się od zgłębiania pokręconych wspomnienia Supergirl, w których jej ojciec figuruje trochę jak szalony naukowiec, robiąc eksperymenty nawet na własnej córce. Stosy ciał, kryształy przecinające skórę Kary, dziewczyna trzymająca martwą matkę w ramionach - to jedynie fragmenty tego, co czeka na czytelnika w kilkunastu pierwszych numerach.


Trudno było mi potem przestawić się na tory normalnej historii. Jako że jest to moje pierwsze spotkanie z Supergirl, nie potrafiłam rozróżnić alternatywnych rzeczywistości od realnych wydarzeń. Dlatego powrót do regularnych potyczek z wrogami był jak skok na głęboką wodę. Po kilku numerach akcja się rozkręca, a kolejne wydarzenia nabierają sensu, łączą się ze sobą w ciąg przyczynowo-skutkowy, tworząc spójne historie. Z komiksami nigdy nie jest łatwo, bo do tomu piątego wkradły się wydania, które w rzeczywistości były spin-offami, głównie do potyczek rozgrywających się na łamach Supermana, ale i Amazonki atakują! (z Wonder Woman) czy Legionu superbohaterów. Nie ukrywam, że było to mylące, ale nie jest to jednorazowy przypadek i każda seria odchodzi od innej, co skutkuje w tworzeniu się całego uniwersum.

Trudno zliczyć liczbę superbohaterów, z którymi w tym czy innym momencie współpracowała Kara. Często pojawią się postacie z Młodych Tytanów, naturalnie wielokrotnie spotykamy się z Supermanem, jednak najszczerszą i najtrwalszą więź udało jej się stworzyć z... człowiekiem. To własnie Lana Lang, wieloletnia przyjaciółka Clarka Kenta, zajmie się jego młodszą kuzynką, dając jej schronienie, a po pewnym czasie staje się dla niej również rodziną. Nie sposób nie pokochać kobiety, która uczy Karę, co tak naprawdę znaczy być człowiekiem (nawet, jeśli oznacza to bycie ranionym przez najbliższych), która pomaga znaleźć dla niej pracę i nową tożsamość (co prowadzi do rozdarcia między pragnieniem pozostania Karą Zor-El, a pełnym przekształceniem się w Lindę Lang u głównej bohaterki). To postać, która staje się dla nas równie droga jak dla Supergirl.

Ten tom przedstawia całe spektrum dobrze wykreowanych bohaterów i antybohaterów, z których wielu otrzymuje własne historie. Czytelnik ma okazję spojrzeć wstecz na ich przeszłość, co ukształtowało ich w ludzi, jakimi są teraz. Bez tego nie byłabym w stanie tak zatracić się w tej historii, tak kochać, tak współczuć, tak nienawidzić, tak zrozumieć poszczególnych postaci. Choć w tworzenie Supergirl włączyło się wielu twórców, gdy jedni odchodzili zastępowali ich następni, to komiks charakteryzuje się godną podziwu spójnością. Trudno mi ocenić tom ze strony technicznej, jako że artysta nie zawsze był ten sam, to moimi faworytami jest zespół Gates-Igle-Champagne (brali udział w tworzeniu numerów od 37 do 42; wspaniałe kolory i dobra kreska).

Za co tak pokochałam Supergirl? Za to, że opowiada historię superbohaterki, która ma w sobie jednocześnie dobro i zło, światło i ciemność. Za ukazanie starań dziewczyny, która chce znaleźć własne miejsce na Ziemi, stać się niezależną od starszego kuzyna, wyrobić własną reputację. Za oddanie przywileju, jakim jest noszenie S, symbolu nadziei, na piersi, który może stać się ciężarem i standardem zbyt trudnym do osiągnięcia. Nawet, kiedy gubiłam się trochę w spin-offach, to wiedziałam, że warto czytać dalej - dla samej Kary.

Moja ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz